Pan Marek, mieszkaniec Alei Ujazdowskich, 63 lata




"Jestem, byłem, mam nadzieję, ze jeszcze długo będę, mieszkańcem al. Ujazdowskich. Jeśli ktoś mnie pyta gdzie się urodziłem, to zawsze mówię w Alejach Ujazdowskich. Tak naprawdę to nie wiem gdzie się urodziłem, pewnie w jakimś szpitalu, a nie w domu. Ale te Aleje Ujazdowskie zawsze towarzyszyły mi w moim życiu, w pracy, w zabawach, w psotach, figlach. Były takie krótkie epizody w moim życiu, pięcioletnie czasami, kiedy pracowałem na placówce czy na zesłaniu jak niektórzy mówią w okolicach Kętrzyna na Warmii i na Mazurach, ale co tydzień przyjeżdżałem w Aleje Ujazdowskie do mamy, do teściów. Chyba byłem leniwy, powiem szczerze, jak już tak mówiony o mamie, o teściach, o dziewczynach, o kolegach. A zwłaszcza o tych dziewczynach, ponieważ nie chciało mi się tych dziewczyn później po jakimś spotkaniu, po jakiejś randce odprowadzać do domu, jechać z nimi gdzieś na Żoliborz, na Pragę, więc szukałem tych dziewczyn w okolicach al. Ujazdowskich, Wiejskiej, Mokotowskiej. Więc taki ładny kwadracik zamknięty z jednej strony pl. Trzech Krzyży, a z drugiej ul. Piękną.”


„Mieszkałem w al. Ujazdowskich i tu w al. Ujazdowskich poznałem dziewczynę, moją małżonkę, dość przypadkowo. Byłem wtedy chory. Na miejscu dawnego parkingu Ambasady amerykańskiej czyli u zbiegu al. Ujazdowskich i ul. Matejki powstał duży dziesięciopiętrowy wieżowiec. Moi koledzy, a mieliśmy wtedy po 16, 18 lat, weszli na dach tego wieżowca i chcieli podziwiać panoramę, a tak na prawdę psocić i robić kawały. W pewnym momencie jeden z nich przechylił się przez balustradę i zobaczył, że na balkonie ostatniego, dziesiątego piętra na leżaku siedzi chora dziewczyna pod kocem. A ja, psiakrew, nic nie widziałem. Bo ja też byłem chory. Ale kiedy już wyzdrowiałem (…) poznałem ją, nawet trzy razy się przedstawiałem, bo nie mogłem jej zapamiętać.”


 „Z kolegami spotkałem się na tzw. "ławkach", to są te okolice pomiędzy dzisiejszym pomnikiem Ronalda Regana, dawnym ZBOWiD-em, a właśnie tym wielkim wieżowcem przy Matejkach. Tam sobie przesiadywaliśmy, oglądaliśmy, robiliśmy psoty. Część z nas paliła papierosy, część, no ja też, piła tanie wino. Nazywaliśmy je "Alpażą dela Patyk" albo "Alpaga". Wino gronowe owocowe. Później kosztowało 23 zł i nazywaliśmy je "J23". Piliśmy na skwerku, po bramach, bo milicja ludowa gnała nas a myśmy się bali.”



„Było takie miejsce, które sobie upodobaliśmy: Muzeum Ziemi. Nie sam budynek i sale wystawowe, bo one nas nie interesowały. To co nas interesowało to to, co było na tyłach tego budynku, różne kamienie, głazy narzutowe sprowadzone z innych terenów. Bawiąc się w berka skakaliśmy po tych kamieniach, a ten kto spadł zostawał goniącym. Kiedyś też spadłem z kamienia, rozciąłem głowę, w sumie nic poważnego, ale byłem takim partyzantem z czerwonym bandażem na głowie. Tak skończyło się moje ganianie po tych kamieniach, ale przy tym samym muzeum znalazłem taką przybudówkę z płaskim dachem. Ona była tak ukryta, że jak się człowiek już wdrapał na ten dach, to mógł sobie tam posiedzieć, zapalić papieroska i przez otwory w balustradzie obserwować drogę. Jakie to cudowne miejsce jak sobie leżysz, a nikt cię nie widzi. A więc to Muzeum Ziemi było takim moim i paru tylko moich kolegów miejscem spotkań w ukryciu.”


„Terenem naszych psot były nie tylko al. Ujazdowskie, Wiejska, Matejki, samo Powiśle, ale też tzw. Sobek. Z resztą na Powiślu mieliśmy kłopot, bo tam było drugie takie ugrupowanie jak nasze, z którym rywalizowaliśmy i mówiąc krótko tłukliśmy się. Sobek to był teren dzisiejszych Łazienek Północnych. Tam kiedyś było cudowne miejsce, wtedy to była bajka, cud. Wtedy to był Park im. Jana Sobieskiego, stąd nazwa Sobek, na którym były boiska, korty tenisowe, lodowisko w porze zimowej, skocznie wzwyż, w dal, bieżnie, była wypożyczalnia sprzętu sportowego, takiego bardzo prostego, ale dla nas to było coś wielkiego wypożyczyć piłkę, poprzeczkę do skoku wzwyż, kulę i to kosztowało tyle, że trzeba było mieć legitymację szkolną. No i tam rozgrywały się ogromne mecze piłkarskie, dzisiejsza reprezentacja i tamte inne kluby to nic w porównaniu do naszych rozgrywek piłkarskich. Czasami też zapuszczaliśmy się dalej, z nieśmiałością, ruszaliśmy na teren Łazienek Królewskich i ze straży muzealnej robiliśmy sobie kawały, psoty, chowaliśmy się za pomniki, za rzeźby, za obiekty, biegaliśmy po trawnikach. Przeganiano nas stamtąd. Ulicą Agrykoli, która wtedy była przejezdna, jeździliśmy na sankach, rowerach. Wyjeżdżaliśmy pod Agrykolę na rowerze, ja miałem wtedy takiego Bałtyka, tak się mój rower nazywał. Oczywiście wszystko to, co było zbędne zostało odkręcone - sama rama, koła i kierownica. Wtedy miałem jakieś 10-12 lat, a wjechanie Agrykolą pod górę to był wyczyn dla takiego chłopaka. A Myśliwiecką pod górę.. Nie ukrywam, że często łapaliśmy się też jakichś ciężarówek, które jechały, tylko na górze przy ulicy Wiejskiej musiałem udawać bardzo zmęczonego. I to były psikusy."


"Psikusami i dla nas ogromnie ważnym elementem naszego dzieciństwa, młodości w zasadzie, była Legia. Legia Warszawa. Wtedy CWKS Legia Warszawa, mniej stadion piłkarski, ale basen. Dwa odkryte baseny z wieżą do skoków i drugi mniejszy, półkulisty. Jejku. Jakie to były przeżycia. Jakie emocje na takiej trybunie krytej i na budynku klubowym, bo tam były takie płachty, banery, gdzie było solarium. Jeśli udało się przechytrzyć ratownika, wdrapywaliśmy się na wieżę do skoków, tak na wysokość 5-6 metrów i próbowaliśmy jeszcze podskakiwać, żeby zobaczyć co jest za tymi płachtami. No wiadomo co było za płachtami. Dziewczyny były. Bez kostiumów. A później był kłopot, bo na dole czekał ratownik i trzeba było zbierać śmieci z terenu całej pływali, bądź jeśli ktoś był odważny trzeba było skoczyć z wieży do basenu. Nikt z nas nie skakał. Zbieraliśmy śmieci z nadzieją, że ratownik pozwoli nam wejść znowu na tę wieżę. No i takie psikusy robiliśmy. I te dziewczyny, które chodziły po pływali.. uuuu.. I takim szczytem było, taką najładniejszą dziewczynę wrzucić do basenu i wszyscy skakaliśmy jej na ratunek do wody. To były takie szczeniackie wygłupy, ale je pamiętamy po prostu i wspominamy jak ja i niektórzy z kolegów czasem się spotkamy. Większość z nas chodziła do okolicznych szkół podstawowych, do szkoły podstawowej nr 12, niektórzy na tzw. Latawiec to bodajże była podstawówka nr 45. Ja chodziłem do szkoły podstawowej nr 2 przy Mokotowskiej, już nieistniejącej. Bo tu wszyscy się urodziliśmy, tu się wychowywaliśmy, tu bawiliśmy się. To był teren naszych łowów, naszych polowań i walczyliśmy o ten teren. Nie daj Boże, jakby się tu jakiś innych chłopak pokazał z jakąś inną dziewczyną albo pokazał się inny chłopak z naszą dziewczyną. Bo mieliśmy te swoje sympatie, które mieszkały też na tych podwórkach na których też i my mieszkaliśmy."


 "Wydarzeń wtedy było wiele i różnych. Jak na przykład asfaltowali moje podwórko, kamieniste, piach, brud, i nagle przyjechało jakieś dziwne urządzenie ze smołą. To było wydarzenie. Chodziliśmy też na ten parking Ambasady Amerykańskiej i podziwialiśmy samochody. To były dla nas jakieś potwory, cudowne wynalazki, Ford Mustang… ehhh. Uczyliśmy się angielskiego, takich prostych rzeczy: having gum, stamps, pamiętam.. i ci amerykanie nam dawali te znaczki, gumy. Pewnie też mieli z nas niezłą zabawę, a myśmy się wymieniali tymi having gumami i tymi stampsami  i było fajnie. Ambasada Amerykańska wtedy była małym pałacykiem, podobnym do Ambasady Szwajcarii, która nie zmieniła swego kształtu. I obok niej stał niedzisiejszy gmach Ambasady Amerykańskiej, ale wcześniejszy jej budynek, właśnie taki stary pałacyk. Nie ukrywam też, żeśmy psocili, czasem próbowaliśmy spuścić powietrze z kół tych Mustangów czy jakichś innych Chevrolettów, ale wtedy milicja nas ganiała. A w ogóle to było tak, że jak bawiliśmy się w tych alejach Ujazdowskich i mocno narozrabialiśmy, a na rogu pojawił się Pan dzielnicowy to natychmiast chowaliśmy się po bramach. Taki był trochę inny respekt."

"I tak nam płynęło życie przez tą szkolę podstawową, aż do szkoły średniej. Ja kończyłem cztery lata Liceum Batorego, koledzy poszli do innych szkół, techników.. Cztery lata Batorego to było coś, to było fajowe. (...) Pamiętam w klasie była taka koleżanka, Sylwia Lipczyńska, była gwiazdą filmową. Wtedy grała w takim filmie "Kolorowe pończochy". Wszyscy się w niej… No tak wszyscy lubiliśmy ją bardzo. Ja też ją lubiłem, ale nie przyznawałem się, że ja też jestem aktorem, bo w dziecięcy wieku udało mi się zaliczyć zdjęcie próbne do filmu "Historia żółtej ciżemki" doszedłem do finału. Niestety finał przegrałem z moim imiennikiem Markiem Kondratem. No cóż miał lepsze warunki, rodzicie aktorzy, a ja byłem takim samorodkiem. Przegrałem tę rywalizację, ale załapałem się do innych filmów, jak "Bitwa o kozi dwór", "Między brzegami", "Przerwany lot". A ta Sylwia Lipczyńska była dla mnie nie tylko gwiazdą filmową, ale i taką partnerką. Później się okazało, że się spotykaliśmy w Łodzi podczas zdjęć do filmów. Ona była gwiazdą, ja byłem gwiazdeczką. Mieszkała przy ul. Myśliwieckiej, w domku istniejącym do teraz, i tam było takie okienko, a w okienku była gosposia. Ja z kolegami w to okienko stukaliśmy, a zabawa polegała na tym, żeby uciec zanim gosposia podejdzie do drzwi albo ktoś inny z drugiej strony domu, np. ojciec Sylwii, który próbował nas złapać.”


 „Bawiliśmy się też na terenie dzisiejszych obiektów sejmowych. Wtedy były dużo skromniejsze, nie tak rozbudowane. A zabawa polegała na tym, że rzucaliśmy śnieżkami w znaki drogowe, ale nie używaliśmy proc. Raz zdybała nas straż marszałkowska, która spisała nas z legitymacji i tarcz szkolnych.”


 „Skończyłem weterynarię, dostałem pracę czy przydział na pracę w Kętrzynie. (…) Tam mieszkaliśmy i co tydzień wracaliśmy na skarpę. Nie nazywało się to wtedy skarpą. Mówiło się al. Ujazdowskie, teren Powiśla, Agrykoli, do tego Sobka. Co tydzień przyjeżdżaliśmy do teściów, do rodziców, na Wiejską, Mokotowską, cały czas w te okolice. I do głowy mi nie wpadło, że kiedyś będę pracował w Łazienkach Królewskich, bo one wtedy były jednak dość odległe.”


 „Na terenie tego Parku Sobieskiego, dzisiejszych Łazienek Północnych, była skocznia narciarska, tory saneczkowe, dwa pojedyncze, jeden podwójny, nieprawdopodobna rzecz. Ten podwójny miał z 500 metrów długości, dwa tory obok siebie i można było robić zawody. Zimy na terenie Sobka były cudowne. Tylko patrzyliśmy czy są 24 stopnie mrozu, bo wtedy szkoła była zamknięta.”