Jan Tomasz Lipski





"Mieszkałem z rodzicami na ul. Konopczyńskiego, i głównym miejscem zabaw dla nas był skwerek, tam gdzie dziś jest pawilon Biedronki, parking przed nim, a także mieszkalny punktowiec. To wyglądało wówczas inaczej, skwerek był na poziomie ul. Konopczyńskiego, a dalej skarpa opadała do Tamki. Na skwerku było sporo różnych miejsc do zabaw, wśród nich piaskownica, do której co jakiś czas przywożono świeży piasek."

"Słyszy się czasami o ówczesnych bójkach jednej ulicy z drugą. Myśmy obawiali się trochę tak zwanych „Skarpiarzy”, czyli tych z Alei Na Skarpie [obecna ul. Bartoszewicza – przyp. aut.], ale bez przesady – tam jakichś większych bójek nie było. Wiem, że zdarzały jakieś takie historie, ale raczej pomiędzy starszą młodzieżą, w późniejszych godzinach. Podobno bywały spore mordobicia, ale o co tam chodziło – nie wiem. Były też jakieś porachunki pomiędzy konikami spod kina „Skarpa”.

"To kino oczywiście było ważnym dla nas miejscem. W ogóle kino było czymś innym niż dzisiaj, bo trudno sobie wyobrazić dziś taką kolejkę, w której godzinę się stoi, żeby się dostać do kina, w końcu się jeszcze okazuje, że już nie ma biletów, są tylko u koników."

"Skarpa zawsze była główną atrakcją mojej okolicy. Zwłaszcza zimą – jako miejsce do jazdy na sankach. Najatrakcyjniejsze pod tym względem były okolice Sejmu. To dość daleko od mojego domu, ale chodziłem tam, bo szkołę miałem na Smolnej, i sporo kolegów mieszkało gdzieś bliżej Sejmu. Tam właśnie, w pobliżu słonecznego zegara, jest miejsce które nazywaliśmy wówczas Diabłem lub Diabelską Górką. Z dużą przesadą oczywiście, nie było tam nic specjalnie groźnego, ale można było się rozpędzić i jechać spory kawałek. Wówczas mówiło się dużo o wypadkach polegających na tym, że ktoś zjechał prosto pod samochód. Diabeł był pod tym względem bezpieczny, bo do samochodów jeżdżących Rozbratem był kawał drogi."

"Jak teraz czasami idę tędy zimą na spacer, to widzę uderzającą różnicę. Kiedyś w godzinach popołudniowych tutaj się kłębiło, tłum dzieciarni jeździł na sankach. A teraz jest pusto. Zastanawiam się, na ile spowodowały to zmiany demograficzne, bo dzieci w ogóle jest mniej, a w tej okolicy tym bardziej, bo mieszkańcy się zestarzeli, wyprowadzili, wiele mieszkań przekształcono w biura. Ale może to jest też zmiana stylu życia – dzieci rzadziej wychodzą na podwórka. Może siedzą przy komputerach, może jeżdżą, czy raczej są wożone na jakieś tam zajęcia sportowe czy inne. To jest chyba jakaś zmiana obyczaju."

"Trudno byłoby mi wskazać moje ulubione miejsce. Wiosną po szkole lubiliśmy chodzić do Ogrodu Czerwonego Krzyża, w pobliżu boiska, na którego miejscu jest dziś Dom z Opadniętą Szczęką. Tam się wchodziło na jakieś drzewka, a jak już się wlazło, to niżej było widać tylko czubki drzew, które rosły poniżej. Chociaż wcale wysoko się nie wchodziło."


"W miejscu, gdzie dziś jest ul. Kruczkowskiego mieliśmy ulubione drzewo, na które tam właziliśmy i bawiliśmy się w piratów. Drzewo nazywaliśmy Arabella, bo tak nazywał się okręt kapitana Blooda, na cześć jego dziewczyny. Właśnie pokazywano w telewizji przedwojenny jeszcze film z Errolem Flynnem, według powieści Rafaela Sabatiniego."



"I to by było na tyle. Ogólnie – było bardziej dziko, miejscami widać było jeszcze zburzone domy. Ale i bardziej gwarnie."
Artur Jerzy Filip, architekt i urbanista, 29 lat
Fot: K. Piądłowska

„Tematem skarpy zainteresowałem się podczas studiów na Wydziale Architektury. Któregoś razu profesor Kłosek-Kozłowska, prowadząca zajęcia z konserwacji i modernizacji architektury, rzuciła hasło »aleja Na Skarpie«. Brzmiało ciekawie, ale, szczerze mówiąc, na początku nie wiedziałem do końca, o co chodzi. Pomyślałem, że ostatecznie to świetny temat, bo moi koledzy musieli jeździć do innych miast, np. do Pułtuska, a mój obiekt był blisko, w samym śródmieściu Warszawy. No i tak to się zaczęło."


"W ten sposób dowiedziałem się czym jest skarpa, że przebiega przez całe miasto, i jakie ma znaczenie w skali urbanistycznej Warszawy. W głowie zaczęły mi się układać pewne doświadczenia i wspomnienia. W końcu zawsze wiedziałem, że wiele jest takich miejsc w Warszawie, gdzie są takie szczególne »górki«: stoją na nich choćby Zamek Królewski, kościół Świętej Anny czy Zamek Ujazdowski… ale wcześniej nigdy nie łączyłem ich w całość. Zresztą, nie jestem odosobniony w takim fragmentarycznym odczuwaniu przestrzeni miasta. Historycznie różne fragmenty skarpy miały swoje odrębne nazwy i były nazywane właśnie górami, tak jak Marymont, czyli »Góra Marysi«”.


„Gdy byłem małym chłopcem, wielokrotnie chodziliśmy na spacery do Łazienek. Moja babcia mieszka na Dolnym Mokotowie, blisko parku, więc bywaliśmy tam szczególnie często. Pamiętam, że miałem zawsze taki dylemat: ponieważ w jednej części parku jest górka, ale wchodzi się na nią tylko z jednej strony i już nie schodzi z niej po drugiej stronie. I nikt nie powiedział mi wtedy wprost: »to jest skarpa warszawska« czy coś takiego… W ogóle ciekawe jest to, że w świadomości mojej babci czy mamy, i także mojej przez wiele lat, nie było nigdy »skarpy« wyrażonej wprost, a jednocześnie przecież była, bo jeśli się mieszka na Dolnym Mokotowie, to z jakiegoś powodu jest on Dolny. Moja mama nie raz opowiadała historie, jak po kupieniu lodów w Zielonej Budce przy pl. Unii Lubelskiej schodziła ul. Spacerową, z górki. Ale nigdy w tych opowiadaniach nie padało hasło »skarpa«”.


„Moje zainteresowanie skarpą nie wzięło się z tego, że znałem jakieś konkretne miejsce, gdzie na przykład jeździłem na sankach, bawiłem się albo chodziłem z dziewczynami na randki… i wiedziałem, że to właśnie jest skarpa. Od samego początku było raczej konceptualno-teoretyczne, związane ze spojrzeniem urbanistycznym, badawczym. Dopiero zajmując się skarpą zacząłem ją zwiedzać. Temat skarpy pochłonął mnie. Po ukończeniu pierwszego projektu postanowiłem kontynuować swoją pracę w ramach pracy dyplomowej. Jednocześnie wymyśliłem sobie, że mój dyplom opracuję w formule jak najbardziej otwartej. Chciałem wyjść do innych środowisk i jednocześnie spróbować zasymulować szerszy proces partycypacyjny. W pewnym momencie moim blogiem o skarpie zainteresowały się media, informacja pojawiła się w gazetach i radiu, i już nie było odwrotu”.


„Gdybym mógł zmienić jeden punkt na skarpie chciałbym zacząć zmieniać skarpę od tego miejsca przy Alejach Jerozolimskich. Ono jest dla mnie szczególne. Ale przede wszystkim ma w sobie cały czas niesamowity potencjał dla miasta”.

 Pani Anna, związana ze skarpą od zawsze
Fot: K.Piądłowska



“Na basenie na Legii odbywały się regularnie zawody sportowe. Były tam trampoliny, z których często skakano do wody. Basen funkcjonował długo: od lat dwudziestych ubiegłego wieku. Został zamknięty w latach dziewięćdziesiątych, nie wiem z jakich przyczyn. To było rewelacyjne miejsce. Tam każdy mógł wejść i siedzieć godzinami.”

 “Zamieszkiwało tu dużo aktorów, artystów, ludzi kultury, polityki.”

 “Związana jestem ze skarpą od zawsze. I to nie tylko ja, ale również trzy pokolenia mojej rodziny. Mieszkaliśmy na Mokotowskiej najpierw, na tym odcinku między Wilczą a Piękną. Tam mieszkali moi rodzice, moi dziadkowie i tam ja się urodziłam. Natomiast całe moje dzieciństwo spędziłam w parku na Powiślu, na skarpie, który wtedy nie nazywał się parkiem Rydza – Śmigłego, tylko Parkiem Kultury i Wypoczynku. Przez te wszystkie lata obserwowałam zmiany, jakie zachodziły tu w okolicy.”

 “Jedną z pierwszych rzeczy, które zapamiętałam, związanych ze skarpą, to codzienne spacery, tu, do parku, z mamą, tatą, babcią. Spędzaliśmy czas w różny sposób. Pamiętam wesołe miasteczko przy Moście Poniatowskiego, byłam wtedy małym dzieckiem, ale bardzo często do niego przychodziliśmy. To wesołe miasteczko kojarzyło mi się jeszcze z jedną rzeczą – w tamtych czasach ulicą Książęcą jeździł tramwaj. I ja nie potrafiłam zrozumieć jako dziecko, jak to jest możliwe, że ten tramwaj wjeżdża pod taką górę ulicą Książęcą! To była dla mnie zagadka. Na początku lat sześćdziesiątych, a może wcześniej, ten tramwaj zlikwidowano, może i słusznie. Natomiast zostawiono tory, które wiele lat pozostały na Książęcej.”

 “Kolejną rzeczą, która utkwiła mi w pamięci to Aleja Na Skarpie w tamtych czasach, która wyglądała też trochę inaczej. Po pierwsze była dłuższa. Poza tym fascynowało mnie zawsze to, że przy tej ulicy mieszka Władysław Gomułka, dokładnie na rogu Nullo i Alei. W czasach kiedy tam mieszkał, znajdowały się w pobliżu dwie budki milicyjne, przy czym nie było to specjalnie obciążające w jakikolwiek sposób dla ludzi przychodzących tam, spacerujących. Ja na przykład nauczyłam się tam jeździć na rowerze. To było idealne miejsce.” “Wtedy po drugiej stronie Alei Na Skarpie, tam, gdzie teraz są budynki Sejmu, były dzikie tereny, górki, doły. Były tam gruzy, które pozostały jeszcze z czasów okupacji, przysypano to ziemią i wyrosły na tym krzaki, ale było to idealne miejsce do zabawy dla dzieci. Ja i brat szaleliśmy tam na tych terenach, chowaliśmy się, rewelacyjne miejsce!”

 “Fascynowały mnie zawsze pozostałości po sadach i ogrodach, które tu były przed wojną. Było tam mnóstwo starych drzew owocowych – pozostałości po nich są do dziś, a nawet dosadzono tam nowe drzewa. Kiedy przychodziło się tam wiosną można było zobaczyć rajski krajobraz! Drzewa owocowe kwitły i to było coś niesamowitego i pięknego.”

 “Jako małe dziecko chodziłam również do ośrodka sportowego na Agrykoli, do sekcji łucznictwa. Dwa razy w tygodniu przemieszczałam się “w dół” z Mokotowskiej. Wtedy ulicą Myśliwiecką w górę i dalej Piękną jeździły trolejbusy, których pętla była na Torwarze.”

 “Cały czas moja rodzina była związana z tym miejscem. Moja mama przez wojną chodziła do gimnazjum i liceum kupieckiego, które mieściło się w szkole, w której teraz jest Technikum Budowlane, przy Parku Rydza – Śmigłego. W tej szkole, w 1940 roku, zdawała maturę. Był to ostatni rok, w którym Niemcy pozwolili Polakom zdawać egzamin dojrzałości. Ta szkoła przed wojną wyglądała dokładnie tak samo.”

 “Na rogu Górnośląskiej i Hoene – Wrońskiego znajdowała się apteka, która też była tutaj odkąd ja pamiętam. Często korzystaliśmy z tej apteki, ale parę lat temu okazało się, że apteka musi zostać zamknięta, bo nie wytrzymuje konkurencji innych aptek. Była to piękna, zabytkowa apteka. Bardzo trudno mi było pogodzić się z tym zniknięciem.”

 “Pamiętam, że na ulicy Górnośląskiej był bruk. Prawdziwy, przedwojenny bruk. Były tu też prawdziwe gazowe latarnie. Co wieczór i co rano, gdy zapadał zmrok i wstawał świt, chodził tu taki starszy pan i za pomocą długiego kija zapalał i gasił po kolei te latarnie. Światło gazowych latarni jest zupełnie inne niż światło współczesnych latarni. Nieporównywalne. Szczególnie zimą wyglądało to pięknie i niesamowicie, jak w baśni Andersena.”


Aleksander Baszun, 29 lat, architekt z wykształcenia, z zamiłowania muzyk i grafik
Fot: K.Piądłowska

„Ognisko muzyczne mieściło się przy ul. Profesorskiej, w domu, który jest dokładnie między jednym a drugim biegiem schodków, przy małym placyku. Budynek i w ogóle cała okolica, a przede wszystkim widok z okien, który pamiętam z zajęć fortepianu, był niezwykły i na pewno wpłynął na moje postrzeganie architektury i przestrzeni, i być może zaszczepił we mnie jakiś sentymentalizm. Pamiętam, że wyglądało to, jakby czas się tam zatrzymał jeszcze przed wojną. Sam budynek, stary i w ogóle znakomity, miał mnóstwo zakamarków, taras, przepiękne, skrzypiące schody z grubą, drewnianą  balustradą ze zdobieniami.”


(...)

gdzie między schodami wzrasta niewielki placyk

stoi dom który był mi dzieciństwa pałacem

tam przystaję i słucham czy przez niedomknienia

słychać dźwięk fortepianów których tam już nie ma

i płynę w głąb przez zakamarki w których się dopełniło

moje szczęście przez muzykę i pastelową miłość…

w głąb po schodach skrzypiących całym Beethovenem

albo nawet Bachem…

może jeszcze dłużej…

nie wiem….



kiedy jesień obradza w samotne balkony

gdy drzewa od dachów się purpurowią

ze spiętrzeń kominów płynie dym naglony

obiadem i fajką popołudniową



wieczorami na schodach panowie i damy

niczym mgły zamierzchłe z czarno- białych kronik

lecz niebaczny przechodzień nie spostrzeże ich samych

choć poczuje ciepły dotyk ich spojrzeń i dłoni

(…)


„Ulica” powstała – jak można się domyślać – potem, kiedy już zaczęliśmy być razem z Marysią i stanowiła jeden z pierwszych utworów stworzonych w ramach naszego duetu (Retrospektaklu), a nie piosenek „posagowych”, które każde z nas wniosło do projektu. To jest również jeden z nielicznych przykładów, gdzie jedno pisało muzykę, a drugie tekst.”


„Do Marii jeździłem na Bielany na rowerze albo na rolkach zawsze tą samą trasą. Najpierw dostawałem się do Wisły, pokonując skarpę w jedną stronę, potem wzdłuż rzeki, a na koniec był traumatyczny podjazd ul. Podleśną, skarpa wtedy bardzo o sobie przypominała.”


„Kiedyś schody do Zamku Ujazdowskiego wyglądały inaczej niż obecnie. Była tam stroma skarpa, którą uwielbiały dzieci i ja oczywiście również. Cała zabawa polegała na tym, żeby dostać się po stromym zboczu pod sam zamek, a potem stamtąd zbiegać. Tak się wtedy rozpędzaliśmy, że zatrzymać się można było dopiero na dole. Ten fragment był zupełnie wydeptany, taki piaskowy, żółty. Często zjeżdżaliśmy tam również na sankach.”


„Oprócz ogniska muzycznego uczęszczałem, jeszcze jako dziecko, na zajęcia plastyczne do domu kultury przy ul. Myśliwieckiej. Chodziło się tam zazwyczaj po bardzo długich schodach, biegnących wzdłuż Trasy Łazienkowskiej, które wtedy, co też działało na moją wyobraźnię, zrobione były z cegieł i kompletnie się rozwalały, wyglądały jak zniszczony ziggurat. W miejscu brakujących schodów były ledwie wzgórki a te które zostawały ruszały się i odpadały. Biegało się po nich jak po ubytkach ortodontycznych.” 

Utworów można posłuchać tu: www.retrospektakl.pl, jak również na finale projektu Skarby Skarpy, podczas "Wigilii Na Skarpie".
Mariusz Kobzdej, od 1982 roku mieszka na skarpie warszawskiej, bibliotekarz
Fot: K.Piądłowska





“Ze Skarpą Warszawską wiąże się taka jedna opowieść, którą pamiętam. Jest to opowieść związana z powstaniem warszawskim oraz z tym odcinkiem, który jest tuż pod Uniwersytetem Warszawskim. Tam jest w tej chwili taki duży trawnik, natomiast kiedyś były tam budynki. W czasie powstania trwały tam ostre walki. Znam opowieść jak siostry z Wiślanej wychodziły od siebie, aby zbierać i pomagać rannym. Jedna z tych sióstr, którą znałem, ale już niestety nie żyje, opowiedziała mi, że właśnie tam została ranna, ciężko ranna. Dopiero wieczorem siostry mogły ją stamtąd zabrać. Kiedy powstanie się skończyło i siostry wychodziły z rannymi, których ocaliły i których przetransportowały, to tę siostrę niosły na takim fotelu, ranną. To była naprawdę niezwykła siostra, ona potem przez lata pomocnicą kardynała Wyszyńskiego.” 

“Druga opowieść, to opowieść marszałka Chrzanowskiego, którego znałem. Mieszkał na Powiślu, na Solcu. On walczył również w powstaniu warszawskim i właśnie tutaj walczył. Opowiadał mi, że wielu chłopców zginęło w kolejnych atakach na Uniwersytet Warszawski. Takie miejsce upamiętniające te wydarzenia znajduje się na Tamce, w miejscu obok kładki, pod tą kładką dokładnie.” 

"Nie chcę mówić o skarpie jako o drodze, którą idzie się z góry na dół. Wiesz, o takim codziennym chodzeniu z domu do pracy i na odwrót. Dla mnie Powiśle to większość mojego życia. To jest bardzo ciekawe życie. Opowiadam o fragmencie moich ostatnich kilkunastu lat, w którym pracuje w bibliotece, do tego czasu, rzuciłem pracę w telewizji… nie dało się tam normalnie żyć. I poszedłem na dłuższy urlop – półtora roku, mieszkając na Powiślu. I to jest cały ten okres odkąd pracuję w bibliotece na Powiślu, na Tamce mieszkam od 82 roku." 

"Nagle pojawiła się propozycja biblioteki, abym był młodszym bibliotekarzem na Świętojańskiej. No i tam pracuję z dziećmi i robię wystawy. Ale zrobiliśmy jedną rzecz niezwykłą! Na rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego taka moje koleżanka powiedziała, że ma świetny pomysł. No i rzeczywiście był świetny, ale to wymagało wyjścia z biblioteki i zrobienia rzeźby wysokości otaczających budynków. To była taka jakby drabina do nieba. Na szczeblach były ulokowane duże zdjęcia z powstania, tej grupy która wychodziła z kanału… oni wychodzą, idą… To było przed katedrą, na placyku. I nagle stało się miejscem, gdzie przychodzą ludzie i zapalają świece. Ja właściwie mieszkałem wtedy w bibliotece bo oni przychodzili bez przerwy i pytali co tu jest!?" 

"Ale wcześniej, w tej bibliotece (na ul. Świętojańskiej - przy. aut.) udało się też zrobić inną wystawę. Właściwie nie miałem zdjęć i nie wiedziałem jak oddać getto, bo chodziło o getto. No i wpadłem na pomysł, żeby przedrukować fragmenty listów które zachowały się w archiwum, wykopanych zresztą po wojnie. Kartki które przychodziły do getta i kartki wysyłane, które nie wyszły. Fragmenty powiększyliśmy, wydrukowaliśmy na zwykłych kartkach i przybijaliśmy to do ściany. Cała biblioteka była tymi listami wytapetowana. Trzy piętra. Ludzie przychodzili i czytali. Ale pamiętam jak nagle przyjechały do nas dwie wycieczki. Jedna wycieczka była z Paryża a druga z Berlina. To przyjechali polscy żydzi. Przyjechali bo dowiedzieli się, że jest taka wystawa. Mówili: „my przyjechaliśmy do ciebie na tę wystawę”, to był główny sens ich wyprawy. Wiesz, chodzi o to, że w jakiś sposób ujawnia się to czego nie ma. I tam zacząłem to robić. Młodszy bibliotekarz zajmujący się dziećmi na co dzień…" 

"A tutaj (Centrum Informacji im. Jana Nowaka Jeziorańskiego – przyp. aut.) praca zaczęła się, bo powstało nagle nowe miejsce. Ta biblioteka była ale w pewnym momencie dostałem taką propozycję aby wykorzystać tę salę. No i zacząłem myśleć kogo zaprosić, z czym zaprosić. Cel był taki aby przyciągnąć ciekawych ludzi skądś tam którzy mają coś do powiedzenia, ale po to żeby wyciągnąć ludzi z tych bloków (okolice ul. Czerniakowskiej, ul. Górnośląskiej – przyp. aut.). Tutaj zobaczyłem jak wolno następuje taki proces, takie uspołecznienie człowieka, że człowiek się otwiera, jest gotów to tego aby zacząć odważnie odkrywać coś dla siebie. A może tego nie robić. Tutaj właśnie zobaczyłem, że bardzo silne działania mogą przynieść słaby bardzo rezultat. I to nie jest tylko zorganizowanie spotkania. To jest też uczestniczenie w życiu bieżącym – co się dzieje, czego brak, czego chcemy się dowiedzieć, wyjaśnić sobie i coś powiedzieć." 

"To „tutaj” to jest Powiśle. Właściwie cała moja religijność zaczęła się konkretyzować żyjąc tutaj na Powiślu. Bardzo intensywnie. To odkrywanie siebie. Znaleźć siebie, odkryć siebie – to jest najtrudniej. Zobaczyć siebie-króla ale i zobaczyć żebraka, właśnie takiego, któremu nie masz ochoty patrzeć w lustro."  

"Najważniejsze to jest zakochać się… ale też w tym co ja robię. To jest kawałek mnie. Tutaj to pcham, lokuje. To też jest trudne. Nie wszystkie związki są łatwe. Ale miłość to jest coś ważniejszego niż związek. To jest właściwie dawanie. Ile dajesz? Co dajesz? Czy potrafisz naprawdę dać komuś żeby to coś od Ciebie było przyjęte? Lubimy sobie dawać prezenty. Ale to nie o chodzi o prezent, tu chodzi o siebie, o to aby dać coś z siebie. To jest cholernie ważne. Nie chcę marnować swojego czasu i tych ludzi którzy tu przychodzą."

Maciej Stępiński, artysta, mieszka w al. Na Skarpie 15, 41 lat
Fot: K.Piądłowska 



"Moi dziadkowie kupili tutaj Na Skarpie 15 mieszkanie tuż po wojnie. Tu się wychowała moja mama i w pewnym sensie można powiedzieć, że ja tutaj się urodziłem. W 1947 roku przeprowadziła się tutaj, chcąc nie chcąc, księżna Lubomirska, którą wykwaterowano z obecnego Muzeum Ziemi, które było jej prezentem ślubnym. Stąd początki tego budynku przy al. Na Skarpie 15 były naznaczone osobą księżnej, której żal było oddalić się od swojej posiadłości i pomieszkiwała tutaj ze swoją francuską boną przez wiele lat. Księżna zajmowała się też moją mamą, gdy była ona dzieckiem. Z kolei mój dziadek, który był architektem, wprowadził pierwsze zmiany do tego budynku, m. in. w latach pięćdziesiątych zainstalował łazienkę i toaletę, co było powodem zazdrości współmieszkańców, którzy niszczyli instalacje, ponieważ uważali taki luksus za burżuazję”.


„Spędziłem tutaj większość czasu mojego dzieciństwa w latach 70-tych, a teraz, po śmierci dziadków – zamieszkałem tu. Dużo łączy mnie z tym miejscem i budynkiem. Chodziłem niedaleko do szkoły podstawowej na Górnośląskiej, potem do Batorego, studia na ASP. Ważne były dla mnie miejsca w okolicy, które już dzisiaj nie istnieją, choćby Jordanek, który był dokładnie po tamtej stronie, tam, gdzie jest w tej chwili Hotel Sejmowy. Wcześniej były tam huśtawki i plac zabaw. A w samym budynku al. Na Skarpie 15 była znakomita ciastkarnia, więc często tutaj spotykałem się z grupą moich kolegów, których zaciągałem na ciastka. Na dole, w piwnicy, jest jeszcze tablica i napis »Ciastkarnia«. Wchodzenie do tego budynku od zawsze było przyjemne, bo pachniało... pachniało ciastkami”. 


"Z okolicą wiąże się też wiele moich przeżyć. Teraz górka na skarpie jest mało eksplorowana zimą przez dzieci (…). W dzieciństwie, jak tutaj padał śnieg, to wszyscy jeździli na sankach, a nawet na nartach, było kilkadziesiąt dzieci, a nie czworo czy pięcioro jak obecnie. Wtedy zjechanie na sankach stąd do samego Rozbrat za jednym zamachem to było coś". 


"Mam swoją trasę rowerową na skarpie, którą niedawno pokonałem i ze zdziwieniem przypomniałem sobie, że kiedyś pokonywałem ją dwudziestokrotnie! Moja pętla była taka, że jechałem spod stadionu Legii z kortów tenisowych, bo tam kiedyś trenowałem tenisa, Agrykolą do góry, kładką koło Zamku Ujazdowskiego, zahaczałem właśnie tutaj na skarpę i potem czasami wpadałem na ciastko albo do babci, żeby się czegoś napić i potem wracałem Książęcą w dół, dalej Myśliwiecką, tak jak wyścigi kiedyś były”. 


"Druga pętla dosyć ważna przez to, że chodziłem tutaj niedaleko do liceum, do Batorego, to była pętla Batory – Skarpa – Akademia Sztuk Pięknych – Nowy Świat. Właściwie cały czas poruszałem się tą górką i podjeżdżałem tutaj rowerem. I ten widok z kładki na Trasę Łazienkowską wieczorem". 


"Jeśli chodzi o rower, ten odcinek stąd do Muzeum Ziemi zapisał się jako pierwszy odcinek w moim życiu, który przejechałem samodzielnie bez trzymanki tzn. bez asekuracji w formie kija. To było chyba w wieku czterech lat. Tutaj też pierwszy raz ojciec uczył mnie jeździć samochodem w młodym wieku i kręcenia ósemek maluchem, robiłem drifty na tych kocich łbach. Właściwie do dzisiaj kręcę je zimą samochodem pod Muzeum Ziemi". „Spędziłem tutaj większość czasu mojego dzieciństwa w latach 70-tych, a teraz, po śmierci dziadków – zamieszkałem tu. Dużo łączy mnie z tym miejscem i budynkiem. Chodziłem niedaleko do szkoły podstawowej na Górnośląskiej, potem do Batorego, studia na ASP.
Ważne były dla mnie miejsca w okolicy, które już dzisiaj nie istnieją, choćby Jordanek, który był dokładnie po tamtej stronie, tam, gdzie jest w tej chwili Hotel Sejmowy. Wcześniej były tam huśtawki i plac zabaw. A w samym budynku al. Na Skarpie 15 była znakomita ciastkarnia, więc często tutaj spotykałem się z grupą moich kolegów, których zaciągałem na ciastka. Na dole, w piwnicy, jest jeszcze tablica i napis »Ciastkarnia«. Wchodzenie do tego budynku od zawsze było przyjemne, bo pachniało... pachniało ciastkami”.


"Z okolicą wiąże się też wiele moich przeżyć. Teraz górka na skarpie jest mało eksplorowana zimą przez dzieci (…). W dzieciństwie, jak tutaj padał śnieg, to wszyscy jeździli na sankach, a nawet na nartach, było kilkadziesiąt dzieci, a nie czworo czy pięcioro jak obecnie. Wtedy zjechanie na sankach stąd do samego Rozbrat za jednym zamachem to było coś".
"Mam swoją trasę rowerową na skarpie, którą niedawno pokonałem i ze zdziwieniem przypomniałem sobie, że kiedyś pokonywałem ją dwudziestokrotnie! Moja pętla była taka, że jechałem spod stadionu Legii z kortów tenisowych, bo tam kiedyś trenowałem tenisa, Agrykolą do góry, kładką koło Zamku Ujazdowskiego, zahaczałem właśnie tutaj na skarpę i potem czasami wpadałem na ciastko albo do babci, żeby się czegoś napić i potem wracałem Książęcą w dół, dalej Myśliwiecką, tak jak wyścigi kiedyś były”.


"Druga pętla dosyć ważna przez to, że chodziłem tutaj niedaleko do liceum, do Batorego, to była pętla Batory – Skarpa – Akademia Sztuk Pięknych – Nowy Świat. Właściwie cały czas poruszałem się tą górką i podjeżdżałem tutaj rowerem. I ten widok z kładki na Trasę Łazienkowską wieczorem".


"Jeśli chodzi o rower, ten odcinek stąd do Muzeum Ziemi zapisał się jako pierwszy odcinek w moim życiu, który przejechałem samodzielnie bez trzymanki tzn. bez asekuracji w formie kija. To było chyba w wieku czterech lat. Tutaj też pierwszy raz ojciec uczył mnie jeździć samochodem w młodym wieku i kręcenia ósemek maluchem, robiłem drifty na tych kocich łbach. Właściwie do dzisiaj kręcę je zimą samochodem pod Muzeum Ziemi".


Andrzej Mierzejewski, inżynier, Warszawiak od kilku pokoleń, pasjonuje się modelarstwem lotniczym i historią lotnictwa, 60 lat
Fot: K. Piądłowska 



"Temat mnie zainteresował w 2005 roku, bo ma związek z tym samolotem [PZL.50 Jastrząb, który jesienią 1939 roku stał w pobliżu warsztatów samochodowych Citroëna u zbiegu ul. Czerniakowskiej i Górnośląskiej – przyp. aut.], a ponieważ historia samolotu wiąże się z Powiślem, to stąd to nasze spotkanie. W każdym bądź razie w 2005 zobaczyłem w „Telewizyjnym Kurierze Warszawskim” relację z otwarcia w Muzeum Woli wystawy fotografii z Warszawy tuż po przegranej kampanii wrześniowej, i na ekranie ukazuje się zdjęcie samolotu, którego zdjęć do tej pory nie można było zobaczyć. Ze zdjęć zrobionych w 1939 r. w czasie wizyty hr. Ciano, które były do tej pory znane, nie można było wywnioskować, jak ten samolot wyglądał w całości. Konstrukcja otoczona była ścisłą tajemnicą, a we wrześniu 1939 roku jego dokumentacja została zniszczona przez wojsko. Przed wybuchem wojny planowano wprawdzie wystawienie samolotu na wystawie w Paryżu, później na wystawie w Brukseli, ale w rezultacie nic z tego nie wyszło." 


"Natomiast zdjęcie pokazane na wystawie w Muzeum Woli wykonał w 1939 ówczesny maturzysta [Roman Mazik – autor zdjęć pokazywanych w Muzeum Woli – przyp. aut.] Wspomina on, że zrobił cztery zdjęcia, i że to były różne egzemplarze tego samolotu. I tutaj zaczęło się moje dochodzenie, dlatego, że ta jego opowieść nie bardzo mi się zgadzała. Co prawda widziałem zrobione przez niego cztery zdjęcia, ale ja odnalazłem na nich raptem dwa samoloty, a z jego wspomnień wynikało, że było ich więcej, i że ten samolot sfotografował przy ul. Wilanowskiej, czyli nie tam, gdzie to było w rzeczywistości [nie przy ul. Koźmińskiej w pobliżu Górnośląskiej – przyp. aut.]. Ja obszedłem cały rejon w okolicy przedwojennych zakładów Citroena, byłem również na Wilanowskiej, próbowałem zlokalizować dokładnie miejsce, w którym stał ten samolot. Doszedłem do wniosku, że na trzech fotografiach pana Mazika jest ten sam egzemplarz, z podobnych ujęć zrobiony, ale w różnym czasie. Autor zdjęć twierdził, że to eksponowane zdjęcie zrobił 1 października, a ja się dowiedziałem, że pierwszy jednodniowy opad śniegu był 10 października, następny dopiero pod koniec listopada. A trzeci śnieg – też praktycznie mały opad był dopiero 10 grudnia. No, i zacząłem sobie to jakoś ustawiać chronologicznie, co zresztą przedstawiłem szczegółowo moim artykule w 25 numerze „Model Hobby”. Dla mnie cała tajemnica tych zdjęć polega nie na tym, że on te zdjęcie w śnieżnej scenerii musiał zrobić najpewniej 10 grudnia, ale to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć, co dalej się z tymi samolotami stało, chociaż stały w tym miejscu przez ok. 4 miesiące. Jest tylko krótka wzmianka Andrzeja Glassa, że na przełomie roku 1939 i 1940 Niemcy je zabrali, ale w jakich okolicznościach to się odbyło i gdzie przewieźli samoloty, czy je badali, to tego nikt do tej chwili nie wie. I to chciałbym poznać - do którego dnia samoloty stały na tym terenie ? – czy może do połowy stycznia? Czy żyje jeszcze ktoś, kto jest w stanie dopowiedzieć tę historię dalej?"



"Na hasło „skarpa” przychodzi mi na myśl obraz z okolicą kościoła p.w. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Dlatego, że tam ta skarpa jest rzeczywiście bardzo stromą skarpą i taką charakterystyczną, dobrze widoczną znad Wisły. Natomiast tutaj na wysokości Mokotowa, to skarpa jest dużo łagodniejsza i oddalona od rzeki. Nawet jak schodzimy w kierunku Myśliwieckiej, ulica Profesorska, osiedle na Jazdowie, to ta skarpa jest dużo łagodniejsza i mniej widoczna znad Wisły, i dlatego ja kojarzę bardziej tamten północny fragment skarpy, tak do Zamku i mostu Śląsko-Dąbrowskiego." 



"Moja parafia z młodości to właśnie parafia Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, czyli najstarszy kościół warszawski – on jest pobudowany bezpośrednio na szczycie skarpy, przy ul. Przyrynek na Nowym Mieście. Na ul. Ciasnej chodziłem do szkoły podstawowej, a do tego kościoła na religię. No i oczywiście w zimę urywałem się, ze świetlicy ze szkoły na wagary, na „górkę panny Marii” – tak tę skarpę nazywaliśmy. I ona się być może tak nazywa do tej pory. Tam się zjeżdżało na teczkach spod klasztoru, bo są tam również zabudowania klasztorne po południowej stronie ul. Przyrynek. Na dole w tej chwili jest modny obecnie i znany park fontann. Widowiska jakie się tam odbywają najlepiej jest obserwować z tej skarpy. A przed wojną było jeszcze inaczej. W tym miejscu u podnóża skarpy była ul. Rybaki, natomiast po wojnie nie było tam już żadnej zabudowy – wszystko musiało być zburzone. Wspominam to miejsce z sentymentem, bo to było najlepsze miejsce do zjeżdżania w okresie mojego dzieciństwa. Na górkę prowadzą drewniane schody, bardzo wysokie – tak, że frajda była niesamowita, jak człowiek się po nich wdrapał i stamtąd mógł sobie zjechać. Druga górka była w Ogrodzie Krasińskich, ale tamta jest dużo mniejsza i wrażenia z jazdy nie były tak silne, jak ze skarpy wiślanej."
 Jerzy Przeździecki, pisarz, 86 lat

Fot: K.Piądłowska


“To co ma pewien związek z tą częścią Warszawy, ze skarpą, ma tutaj wydźwięk bardzo szczególny i dramatyczny, albowiem piętro wyżej nade mną mieszkał, aż do swojej śmierci, mój dowódca Armii Krajowej. Trudno sobie mnie teraz wyobrazić jako chłopca, ale gdy miałem 18 lat byłem żołnierzem Armii Krajowej, a przedtem, gdy byłem jeszcze młodszy – Orła Białego. Chyba pobiłem wszelkie rekordy, bo miałem 13 lat i już byłem żołnierzem. Musiałem mieć 16 lat, żeby zostać dopiero żołnierzem AK.”


“Moja książka “Ale młodość mieliśmy fajną”... to jest ironiczny tytuł, bo wcale tej młodości nie mieliśmy takiej fajnej. Znajdują się w niej zdjęcia moich przyjaciół: tu jest mój przyjaciel, sąsiad do końca życia, partyzant, jeden z najwspanialszych partyzantów polskich, który zaatakował Niemców niespodziewanie z polskimi siłami przebranymi za Niemców! Było to zupełnie niezwykłe, dla nas, dla Hitlera, dla wszystkich.”


“Na terenie naszej skarpy działaliśmy wtedy, kiedy już się wojna skończyła. Działaliśmy wszyscy z racji tego, że byliśmy “imciarzami” (YMCA – przyp. bad.) - to była instytucja amerykańska i bardzo to było dziwne, że za komuny musiano tolerować taką instytucję, w której skupiali się chłopcy i dziewczęta z AK. Była tam masa ludzi, wraz z nimi sadziliśmy drzewa, tu na skarpie warszawskiej. Mieliśmy zestaw kolegów, znakomitych, którzy do niedawna jeszcze żyli i pracowali, np. Adam Choynowski – dziennikarz sportowy, także Leopold Tyrmand, umarł już dawno, w 1985 r., był pisarzem i publicystą, więc mieszkali tu tacy znakomici chłopcy, którzy do końca z nami budowali skarpę, bo przecież tu wszystko było inne niż teraz. Dla Was jest to rzecz niepojęta, że skarpa warszawska była goła – nie było na niej drzew, były rozbite baraki u podnóża skarpy.”


“Te drzewa głównie sadziliśmy w obrębie tzw. “wąwozu” - idzie on od “Imki” do Książęcej.”


“Wiele rzeczy tu się działo. Na szczycie skarpy, w jednym z domów, mieszkał znakomity artysta plastyk – Andrzej Mierzejewski, a także jego brat Jerzy, profesor szkoły filmowej (PWSFTviT w Łodzi – przyp. bad.). Dzisiątki nazwisk mógłbym przytaczać, znakomitych ludzi, którzy tu na skarpie żyli i działali, spotykali się, ale już nie żyją, zostałem tylko ja z tej całej grupy. I tutaj do niedawna przecież graliśmy w siatkówkę, w tenisa, pływaliśmy.”
    Piotr Szmitkowski, 33 lata, w wolnym czasie   zajmuje się fotografowaniem i podróżuje.

Fot: K.Piądłowska
„To nie jest miejsce, do którego mam jakiś specjalny sentyment – nie odgrywa w moim życiu jakiejś specjalnej roli, zwłaszcza że w większości miasta ta skarpa jest przykryta czymś – coś tam jest. Traci taki swój charakter naturalny, a zyskuje... Jest budowlą. I cała architektura, która wokół niej jest, zasłania to wszystko, nie czuć tego. Dopiero jak są jakieś kawałki zieleni większe, to widać dopiero właśnie to przewyższenie”. 

 „Ciężko się wjeżdża pod nią rowerem”.

 „Technicznie mi się skarpa kojarzy – ze wzniesieniem – to jest jeden taki masyw właściwie. Skarpa mi się kojarzy ze skarpą. Mam w głowie jakąś tam wizję mapy hipsometrycznej i że tutaj jest wzniesienie. Kojarzy mi się z tymi uliczkami, które sobie idą w dół, w górę, w dół, w górę i tam wyznaczają kolejne miejsca. Tak jak patrzeć, to ciągnie się przez ciekawe miejsca, bo na północy zaczyna się w okolicach Cytadeli. Jest Cytadela, jest Most Gdański, Konwiktorska, potem jest Nowe Miasto, Stare Miasto. Na skarpie wiślanej stoi Dom Profesorski – jedyny niezdobyty budynek podczas Powstania Warszawskiego. Czołg jest dopiero przy Morskim Oku – to była pierwsza rzecz, która mi się przypomniała a propos skarpy. Nie [czołg – przyp. aut.] „Tygrys”, pewnie jakaś tankietka. Mit jest, że podczas wojny tam właśnie jakiś czołg (już nie pamiętam, czy niemiecki, czy rosyjski) się utopił”.

 „Przypomina mi się 11 listopada 2010. Marsz ONR, bo wtedy to właściwie było pod flagami ONR – to było organizowane przez Młodzież Wszechpolską i ONR, i to było bardzo widoczne: flagi, szczerbczyki – to powiewało wszędzie. I ja robiłem zdjęcia. I właśnie na wysokości uniwersytetu z jednej strony stała sobie grupka anarchistów, z drugiej strony stała sobie grupka narodowców, pomiędzy nimi stał szpaler policji. Ja stałem sobie mniej więcej w odległości od tej policji ze 100 metrów czy więcej i robiłem zdjęcia – jednej stronie, drugiej stronie, jednej stronie, drugiej stronie. W pewnym momencie te dwie strony ruszyły na siebie, a ja sobie stałem pośrodku z aparatem, to tylko podbiegłem do najbliższego drzewa, do którego się przytuliłem i robiłem dalej zdjęcia, a oni się przede mną dosłownie – tak jak na jakimś filmie – stali przede mną i zaczęli się napierdalać. Ci z ONR mieli białe kominiarki, anarchiści mieli na ogół czarne kominiarki, oenerowcy mieli kastety, anarchiści mieli łańcuchy – rowerowe i inne. Fantastyczne! Ale w takich warunkach to człowiek w pewnym momencie raczej myśli o tym, żeby się przenieść z góry na upatrzone pozycje – znaczy pod drzewo”.

 „Każda górka jest wygodnym miejscem do spożywania alkoholu, bo można sobie usiąść, ale to jest chyba natura każdej górki. Na skarpie wiślanej się wygodnie siedzi i pije piwo – patrzę sobie na rzekę, na gwiazdy”. 

Małgorzata Devos, z wykształcenia ekonomista, historyk sztuki, z zawodu informatyk, prowadzi Herbaciarnię na Ludnej, 47 lat.
Fot: K.Piądłowska

„Nasz sklepik, Herbaciarnia istnieje już ponad 6 lat i jest rodzinnym przedsięwzięciem. Moja córka Joasia pomaga mi w herbaciarni oraz maluje porcelanę i obrazy, które można u nas kupić. Mój mąż Bruno administruje stronę internetową. Reszta obowiązków należy do mnie, ale traktuję je jako moje hobby. Herbaciarnię traktujemy jako przedłużenie naszego domu. Spotykamy się tutaj ze znajomymi. Grono poszerza się zupełnie naturalnie. Wokół Pani Alicji Grabowskiej Patej, która jest poetką, Pana Wojciecha Osowskiego, z którym przygotowują tutaj wieczory poetyckie przybywa miłośników poezji i herbaty.”

"Skąd pomysł na herbaciarnię? Gdy zadałam sobie pytanie co mogłoby być moim wymarzonym zajęciem, stwierdziłam, że rozwijanie moich zainteresowań dotyczących herbaty i dzielenie się moimi doświadczeniami z innymi mogłoby spełnić te oczekiwania. Od początku wiedzieliśmy razem z mężem, że miejsce ma mieć charakter lokalny i musi być umiejscowione gdzieś blisko naszego domu aby było nam naturalnie bliskie i kojarzyło się z miłymi rzeczami. Lokal na Ludnej znalazł się sam. Mój mąż stał na przystanku, zobaczył w witrynie kartkę, że lokal jest na przetarg. Wcześniej był tu zakład ślusarski, miejsce było całkowicie zdewastowane.”


„Wyczuwa się, że osoby, które mieszkają na Powiślu i identyfikują się ze swoją dzielnicą. Pani Alicja, poetka, która mieszała tutaj wcześniej na Ludnej, choć mieszka obecnie na Ursynowie, z przyjemnością przyjeżdża tutaj często. Mamy też klientów, którzy wyprowadzili się dawno temu, ale są cały czas z Powiślem emocjonalnie związani i często odwiedzają te miejsca. Opowiadają i pytają: „A czy pamięta pani tam u Krysi, pod mostem taki sklep?” Mają swoje wspomnienia. Ale jest też dużo nowych osób, także obcokrajowców.”


„Powiślacy lubią spędzać czas na spacerach po parkach powiślańskich i Skarpie, ja również gdy mam wolny czas spaceruję u podnóża Skarpy. Razem z mężem dużo jeździmy rowerami albo spacerujemy na pieszo. Gdy szukałam mieszkania zasadniczą kwestią było dla mnie abym na pieszo mogła dojść do najważniejszych miejsc , dlatego też szukałam mieszkania na Powiślu. Skarpę znam bardzo dobrze, ponieważ przez półtora roku mojej pracy zawodowej byłam zatrudniona w firmie, która swoje biuro na Skarpie w białym domku za domkami fińskimi, obok przedszkola, które jest usytuowane przy ambasadzie niemieckiej, zupełnie na końcu na ul. Jazdów. Teraz chyba nic tam się nie dzieje. To jest przepiękne miejsce, jakby wyrwane z Warszawy. Ponoć przed wojną była tam kostnica, szpital. Był taki moment, że była tam też stajnia. Później oczywiście wnętrze zostało zorganizowane zupełnie inaczej.”

„Lubię całą Skarpę bez wyjątku. We wtorki gdy jeżdżę do biura rowerem, jadę koło pomnika Sapera w kierunku skarpy, a potem wzdłuż w kierunku Łazienek, tak jak ścieżka rowerowa prowadzi. Najbardziej jednak lubię krótki odcinek obok Jutrzenki , ten podjazd gdzie rosną kasztany. Tam jest bardzo kolorowo i jesienią, i wiosną.”


„Lubię także małe skrzyżowanie Hoene-Wrońskiego z Górnośląską, ma w sobie coś. Dodatkowo to miejsce moich wspomnień z czasów gdy moja córka chodziła do pierwszej, drugiej klasy szkoły podstawowej. Mieszkałyśmy wtedy na Zagórnej i tą drogą odprowadzałam ją do jej podstawówki na Górnośląskiej, obok Ambasady Niemieckiej i Francuskiej. Lubiłyśmy wchodzić na Skarpę ścieżką, która biegnie za akademikiem Politechniki, to chyba moje ulubione miejsce. Kiedyś było bardziej dzikie i pozostawione sobie. Teraz zadbano o krzewy i uporządkowano teren, jest tam też piękna kamienica, już bliżej Sejmu. I wtedy i teraz jest bardzo ładne.”


Anna Wronka, urodzona, wychowana i zakochana w Warszawie, matka dziecka, 34 lata.

Fot: K. Piądłowska 

„Agrykola, raczej Łazienki zupełnie mi się nie kojarzą z Powiślem, a już w ogóle nie wiedziałam, że to jest jakaś »skarpa». O tym się dowiedziałam w połowie liceum. W jakiejś gazecie były artykuły o skarpie i nasza pani od WOS-u przyniosła je na lekcje”.


„Ze skarpą kojarzy mi się głównie Agrykola. I od ósmej klasy podstawówki chodziliśmy tam co roku na Dzień Wagarowicza. Bo tam były najlepsze koncerty. I to był wspaniały pierwszy dzień wiosny, ponieważ był tak ciepły, że wszyscy chodzili w krótkich rękawkach, a na zakończenie tego koncertu wszyscy kąpali się w fontannach. I wróciłam do domu mokra. W sumie od tego pierwszego razu, już bez względu na pogodę, kąpaliśmy się w fontannie. Moje buty martensy – jedna para, kąpała się co roku i były na chodzie”.

„Cała ta dolna część [skarpy] wydaje mi się taką dziurą w ziemi i mam takie wrażenie, że tam ciągle jest w górę, jest ciemno, tak wilgotno i trochę piwniczny klimat. Ale później zaczęłam chodzić na kometkę na Solec i zaczęłam znowu odkrywać skarpę – tym razem w środku lata. Tam są takie fontanny przy skateparku „Jutrzenka” i tam to wspaniałe uczucie, jak po takiej kometce idziesz sobie w mega skwarny dzień, i po prostu widzisz taką fontannę, zawijasz sobie dżinsy i z tymi dziećmi sobie spacerujesz. To lubię w letnich kometkach, że idziemy sobie pod fontannę i wszyscy sobie tam siedzą  (…)”

„Teraźniejszość związana ze skarpą? To takie malutkie knajpki i takie życie…, trochę namiastka życia gdzieś w takich zagranicznych miastach, gdzie ludzie bardzo dużo chodzą po knajpach, siedzą sobie, piją kawkę, piwko, chodzą na śniadania, na obiady”.


„Góra skarpy – maga wyszykowana. Dopiero odkąd mam Adama [syna – przyp. aut.], zaczęłam odkrywać uroki Parku Ujazdowskiego”.


„Mam też historię romantyczną związaną ogrodem różanym w Łazienkach, ponieważ tak, jak tradycją było udanie się Dzień Wagarowicza na Agrykolę, tak samo tradycją było w pierwsze takie ciepłe, letnie dni, żeby pozwolić się zamknąć strażnikom w Łazienkach, jak zamykali po zmroku, i tam spędzić noc w ogrodzie różanym”.


„Dla mnie skarpa zaczyna się gdzieś w okolicach Bednarskiej – »moja skarpa« – a kończy się, kiedyś tam przeszłam – w okolicach Warszawianki. Kiedyś sobie zrobiłam taki spacer tą dolną częścią skarpy i do „Warszawianki” doszłam i tam dalej jest wszystko zagrodzone. Tylko ona się tak trochę przerywa – za Łazienkami, jak się wyjdzie z Łazienek ... to w sumie człowiek nie wie co ze sobą zrobić”.


„Nie lubię tych schodów z Mostu Poniatowskiego, jak się schodzi z Muzeum Narodowego na dół. Jest ciemne i zawsze ktoś stoi, po prostu, jak się idzie w środku nocy, to naprawdę jest takie niefajne. Ale za to pięknie skarpa wygląda, jak wracam sobie do domu Mostem Poniatowskiego, rondem Waszyngtona i przepięknie zimą wygląda – to jest jedyny moment, kiedy ona jest jasna i taka świetlista, jest usłana takim świeżym, migocącym śniegiem i wtedy to wszystko wygląda, jak z bajki, a ty masz ty też taki dodatkowy przywilej, że obserwujesz to wszystko z góry. Najlepiej! Prawą stroną idąc Poniatowskiego w stronę Pragi. Tam wtedy jest ładnie”.
Andrzej, od urodzenia mieszka na Ujazdowie, 
student informatyki, 22 lata
Fot: K.Piądłowska 


„Od zawsze mieszkam na Ujazdowie i ze Skarpą jestem związany od urodzenia. Miejsce, gdzie dokładnie mieszkam to domki fińskie, gdzie zielona przestrzeń stwarzała mi zawsze szerokie pole do popisu i możliwości zabawy. Na terenie osiedla znajduje się przedszkole do którego chodziłem. Tuż obok osiedla jest podstawówka, więc całe życie jestem związany z tym miejscem i siłą rzeczy zżyłem się z nim, polubiłem tę przestrzeń. Tam gdzie teraz stoi Ambasada Niemiecka jako dziecko zbierałem kasztany, bo tam też kiedyś stały domki fińskie i były kasztanowce. Biegałem tam z petardami… Wszystko się tutaj działo.”

„Chodziłem jeszcze do Parku Ujazdowskiego na fontanny. Do Parku Ujazdowskiego chodziło się na kamienie. To była sterta kamieni spod których wypływała woda i zasilała staw w parku. Tam chodziłem na kamienie, budowałem tamy i zalewało wszystko. Było super. Zimą za to sanki. Sanki były wzdłuż Trasy Łazienkowskiej, w miejscu gdzie obecnie jest instalacja z kolorowych lamp, które świecą jak się przechodzi pod trasą i na sankach zjeżdżałam do miejsca gdzie jeszcze jakiś czas temu był szalet publiczny a dzisiaj mamy plac zabaw. Co jeszcze? Chodziłem do Łazienek, bo to wszystko też jest skarpa, miałem stałą trasę swojej wycieczki. Najpierw szedłem kupować herbatniki do takiej knajpki która jest przy Agrykoli, jak się zbiegają te wszystkie ścieżki. Właściwie te miejsca nie mają nazwy. Ja je widzę oczami wyobraźni. Ale idzie się od Myśliwieckiej mijając źródełko, mija się plac zabaw, mija się boisko, równolegle do Myśliwieckiej i tam po lewej stronie jest taka knajpeczka, gdzie kupowałem herbatniki i szedłem do Łazienek karmić karpie. W ogóle ciekawa rzecz: Skarpa jest bardzo bogata w różne zwierzęta, w Łazienkach żyje sarna, są na tym terenie kuny, lisy, jeże, nietoperze, wiewiórki.”
„Łazienki, Park Ujazdowski, Domki Fińskie to są najlepsze randkowe miejsca.”
„W domkach fińskich odbywały się dobre imprezy, bo domek fiński jest bardzo pojemny i może pomieścić dużo osób, z 70 - sprawdzone na siedemnastych urodzinach.”

„Teść mojej mamy pracował w Biurze Odbudowy Stalicy i dlatego ja mieszkam tutaj z rodziną. Sąsiedzi w większości przypadków podobnie. Jest to któreś pokolenie po pracownikach Biura Odbudowy Stolicy. Natomiast są też osoby, które nie są w ten sposób związane z Jazdowem (…). Myślę, że teraz możemy niestety mówić o zanikaniu społeczności mieszkańców. Miesiąc temu wyprowadziła się najstarsza mieszkanka Jazdowa, która ma 91 lat. Jakby to wszystko powoli ginie.. coraz mniej możemy więc mówić o mieszkalnym charakterze Jazdowa.”

„Osiedle Domków Fińskich tzw. Jazdów znajduje się na terenie skarpy wiślanej, która w tym miejscu została ukształtowana, w taki sposób, że jest to najwyższe miejsce na skarpie. Z racji charakteru obronnego tego terenu skarpy, zainteresowali się tym miejscem książęta mazowieccy, którzy tu mieli swój zamek. Później również królowa Bona umiejscowiła na terenie Jazdowa swój folwark i ogród warzywny. Te tereny upodobała sobie magnateria i szlachta. Za czasów króla Stanisława Augusta, kiedy została wyznaczona Oś Stanisławowska, teren na którym dziś są domki automatycznie został ochroniony przed gęstą zabudową, z resztą znajdowały się w okolicy Łazienek Królewskich i Zamku Ujazdowskiego. Stanisław August przekazał na potrzeby wojska Zamek Ujazdowski w którym otwarto szpital wojskowy, a w czasach zaborów Rosjanie wokół szpitala wybudowali cały kompleks budynków dla stacjonujących w Warszawie wojsk rosyjskich. Na terach wokół Zamku Ujazdowskiego i dzisiejszego osiedla Jazdów powstało kilkanaście pawilonów, z których kilka stoi do dzisiaj. Jednym z nich jest pawilon który kiedyś był kostnicą, a później do lat siedemdziesiątych służył mieszkańcom Jazdowa jako łaźnia publiczna. Jest też drugi budynek, w którym mieści się przedszkole i Fundacja Pomocy Polakom na Wschodzie. W dużym czerwonym budynku, chyba najbardziej charakterystycznym przy głównej alejce przy ul. Jazdów 5 jest oddział psychiatryczny Szpitala Nowowiejskiego. Po drugiej stronie Trasy Łazienkowskiej, naprzeciwko Parku Ujazdowskiego stoi jeszcze Biblioteka Lekarska, jest Instytut Teatralny, więc tam również te oryginalne pawilony się zachowały i są wykorzystywane. Natomiast sam Szpital Ujazdowski zajmował kiedyś o wiele większy teren, więc do dzisiaj jak się kopie tutaj w ziemi można znaleźć cegły. Przy szpitalu znajdował się także cmentarz, i groby które tam były po drugiej wojnie światowej zostały ekshumowane i przeniesione na Powązki. W czasie II wojny świtowej szpital był jednym ze szpitali powstańczych. Teraz za Parkiem Ujazdowskim, obok skweru Leona Strehla stoi pomnik Szpitala Ujazdowskiego.”

„Po wojnie do Polski przyjechało z Rosji 500 domków w ramach kontrybucji wojennej, którą musieli opłacić Finowie na rzecz Związku Radzieckiego za przegraną wojnę. Na terenie Jazdowa stanęło 90 domków przeznaczonych dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. Osiedle nazwane Kolonią Górny Ujazdów stanowiło zwarty ekosystem. Był tam sklep spożywczy, szkoła, przedszkole. Obok, na terenie Agrykoli znajdowała się skocznia narciarska, tor saneczkowy, lodowisko. Osiedle oddano do użytku 1 sierpnia 1945 roku i to był pierwszy i ostatni raz kiedy władza w Polsce Ludowej mówiła oficjalnie o rocznicy Powstania Warszawskiego. To miało być symboliczne powstanie Warszawy z gruzów, bo nowi mieszkańcy Jazdowa, pracownicy BOS byli głównie architektami, inżynierami pracującymi przy odbudowie Warszawy. Mieszkali oni ze swoimi rodzinami, często wielodzietnymi, więc domki na przestrzeni czasu były rozbudowywane, zmieniały swoją kubaturę, powierzchnię, bo pierwotnie każdy z nich miało około 54 metrów. Z czasem rozbudowywano je także ze względu na fakt, że nie było w nich łazienek, podpięcia ciepłej wody, gazu. Kiedy rozpoczęto budowę Trasy Łazienkowskiej kilkanaście z domków zostało rozebranych, kilka kolejnych rozebrano pod budowę Ambasady Francuskiej, kolejno Ambasady Niemieckiej.”

„Domki fińskie zostały otwarte pierwszy raz w tym roku w czasie Nocy Muzeów. Przyszło dużo ludzi. Jak mówili sami zwiedzający, dla nich było to bardzo ciekawe wydarzenie, bo każdy domek jest inny. Nie ma dwóch takich samych domków na Ujazdowie. Noc muzeów była takim momentem kiedy dużo osób zobaczyło to miejsce, zainteresowało się, zakochało się w nim. Po nocy muzeów, okazało się, że zebrała się grupa osób która chciała działać i chciała dalej robić coś z tymi domkami, żeby one nie niszczały i znowu nie stały puste. Powstała inicjatywa Otwarty Jazdów, która od samego początku z założenia jest otwarta na wszelkie kolejne organizacje pozarządowe, grupy nieformalne, stowarzyszenia, fundacje… Od początku chcieliśmy zapraszać do tego miejsca zarówno ludzi którzy odwiedzają to miejsce, jak i organizują działania w przestrzeni osiedla, poprzez zagospodarowanie domków i ich otoczenia”.

„I tak w jednym z domków była ustawiona w ogródku scena dla artystów, były organizowane panele, dyskusje, projekcje filmów, koncerty, gry i zabawy dla dzieci. W jednym z domków była mini czytelnio-ksiegarnio-biblioteka. Była u nas Fundacja Bęc Zmiana, która zrobiła wystawę zdjęć z uzdrowisk Konrada Pustoły oraz organizowała dyskusje na temat architektury i przestrzeni. Była Żydowska Ogólnopolska Organizacja Młodzieżowa wraz z Kooperatywą Dobrze, Fundacją Władysława Klamerusa czyli ludzie związani z Ogrodem Warszawa, powstał kibuc czyli wspólna przestrzeń pracy i kształcenia. Była przestrzeń prokobieca zorganizowana przez Ufę i Poczytaj mi, siostro, był Wymiennik wraz z Domkiem Herbacianym z Parku Rzeźby na Bródnie – taka przestrzeń gdzie za dobra czy usługi nie płaci się pieniędzmi tylko alterkami czy zwykłym „dziękuję”. Jeden z domków zagospodarowało Stowarzyszenie Przyjaciół „SOS”. Stowarzyszenie DizajnSkłaD, które zrzesza designerów i projektantów dzieliło domek ze Stowarzyszeniem Miasto Moje A W Nim, które zajmuje się odświecaniem przestrzeni miejskiej z reklam wielkoformatowych. W kolejnym z domków było Stowarzyszenie Ptaki Polskie razem z kolektywem Sie-Je w mieście, które zrobiło bioróżnorodny ogród pokazowy, zajęcia o ptakach, o miejskim ogrodnictwie, o zdrowym żywieniu. Domki odwiedziły też studentki z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pokazywały one swoje prace dyplomowe, które dotyczyły zagospodarowania domków fińskich, na cele projektu Ambasady Finlandii. Była pracownia sitodruku, warsztaty dla dzieci z malowania bajek. Każdy z domków był inaczej zagospodarowany, a ich oferta była zróżnicowana zarówno pod względem tematycznym, jak i grupy gości odbiorców. Odbyły się również wycieczki pomagające poznać Jazdów i okolicę. Całość spięta pod nazwą Otwarty Jazów dobrze funkcjonowała i przyciągała mieszkańców Warszawy. Domki fińskie stały się teraz czymś zupełnie innym. Z części mieszkalnej Jazdowa już niewiele pozostało, obecnie zamieszkałych jest 2/3 domków, a do końca przyszłego roku zapewne pozostanie 1/3 mieszkańców. Z resztą to nie tylko miejsce, to przede wszystkim ludzie, którzy chcą zawalczyć o tę przestrzeń wspólnymi działaniami pokazując jej potencjał. Chcieliby łączyć funkcję mieszkalną z funkcjami kulturalnymi, społecznymi i edukacyjnymi. Jest bardzo dużo możliwości i rzeczy, które można tutaj robić.”

„Miejsce jest bajkowe, jest w centrum miasta, są ogródki. Ale jest też druga strona medalu: ogrzewanie domków we własnym zakresie, przeprowadzanie remontów, napraw konstrukcji drewnianych.”

Wojciech Olszański, reżyser, w wolnym czasie jeździłby konno po skarpie, 53 lata

Fot: K.Piądłowska

"Zupełnie niezwykłym miejscem dla mnie był i jest ogród Sióstr Szarytek. Jak przyjechałem tutaj w 1983 roku po raz pierwszy i szedłem sobie z góry od Nowego Światu, nagle słyszę ryczą krowy, kwiczą świnie. Przeżyłem szok, okazuje się, że Siostry tu jeszcze w osiemdziesiątych latach miały zwierzęta, gdzieś tam w stajniach. Więc Siostry tutaj doiły mleko, chowały świnie, prowadziły tu pełną gospodarkę. Zdumiało mnie, że przetrwały okres stalinowski... Przed wojną nie było ulicy Kruczkowskiego, tu był również ich ogród, nie było tej szkoły. Ogród był prawie do Solca [ul. Solec – przyp. aut.]. Jeszcze tam na naszym podwórku stoi jabłonka, taka rajska jabłonka, która jest pozostałością po tym ogrodzie. To mnie stale zdumiewa i zachwyca, że w centrum Warszawy mamy prawie 10 ha takiej przestrzeni. Ciągle mamy..."

"W kwietniu 1992 roku widziałem, jak tu w ogrodzie koniem człowiek orał ziemię, w środku Warszawy. To było piękne. I tak było do niedawna, bo teraz Siostry dostały absolutny zakaz uprawy czegokolwiek. Uprawiały warzywa, ziemniaki. Dostały zakaz ze względu na to, że podobno jest tu skażony grunt i te produkty nie nadają się do jedzenia."


"A tu był wjazd [do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo – przyp. aut.]. Została brama wjazdowa, chyba gospodarcza. I tutaj gdzieś były krowy. Moja żona wtedy robiła dyplom w Akademii Muzycznej i chodziłem sobie tutaj, słuchałem, jak ona tam śpiewa z którejś klasy. I nagle słyszę: Muuuuuuueeeeee!!!! Pomyślałem, że to kapitalna była konkurencja, bo tutaj śpiewaczki kształcące się operowo śpiewają: Ooooouuuu! A odpowiadają im krasule nie do pobicia. Każdy bas, baryton chciałby mieć takie przyłożenie głosu, jak zwykła krasula."

"Kiedyś było tu bardzo ważne kino. Nazywało się „Skarpa”. Było. Teraz tam stoi apartamentowiec. Pretensjonalny budynek. Ja się buntuję przeciwko takiej polityce, ponieważ miasto takie, jak Warszawa, z takim potencjałem ludzkim, to nie jest miejsce, gdzie powinno się budować w jego centrum same apartamentowce, powinno się budować domy mieszkalne dla ludzi, apartamentowce to przy okazji... kina pochłaniane są przez centra handlowe i miasto "umiera"."

"Tamka jest moją ulubioną ulica, jak zjeżdżam rowerem z góry. A jest moją nie ulubioną ulicą, jak wjeżdżam rowerem pod Tamkę."

"Ja jeżdżę konno. Kiedyś moi koledzy trzymali konie w Łazienkach. I forsowałem konno tę skarpę [poniżej Uniwersytetu Warszawskiego – przyp. aut.]. Tam wzdłuż muru Uniwersytetu jest ścieżka, którą można przejść. I przyjechałem tu z moją koleżanką konno i sforsowaliśmy tą skarpę wzdłuż tego muru. To był rok 1998."

"Jak moja żona była w ciąży, ta ciąża była zagrożona i 8 miesięcy leżała w domu bez ruchu.. Potem w ósmym miesiącu mogła robić małe spacery i przychodziliśmy tutaj [park przy Akademii Muzycznej â przyp. aut.], na ten skwer [Wodiczki – przyp. aut.] Tu akurat wszystko kwitło. Ogród zakonnic na wiosnę wygląda przepięknie, przychodziliśmy tutaj wcześnie rano o godzinie szóstej, siódmej, ludzi prawie nie było, to był kwiecień. Bardzo był ciepły rok 1992. Była piękna wiosna. W kwietniu były trzydziestostopniowe upały. Siedzieliśmy tutaj z przyjemnością patrząc na ogród Zakonnic, bił dzwon, mały dzwon kaplicy zakonnej, w centrum Warszawy, a mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na jakiejś uroczej prowincji cofnięci w czasie dobre sto lat."

 Maria Tomaszewska, mieszkanka skarpy warszawskiej od 1969 roku, emerytka, 62 lata
Fot: Katarzyna Piądłowska 



“Od 1969 roku mieszkam na skarpie i całe moje dorosłe życie jest ze skarpą związane. Tutaj też na skarpie znajduje się przecież Uniwersytet Warszawski, na którym ukończyłam studia. Pracę już podjęłam w innym miejscu, nie na skarpie, ale ze skarpą jestem emocjonalnie i rodzinnie bardzo związana.”

“Kiedy się wprowadziłam tutaj z mamą to skarpa warszawska wyglądała zupełnie inaczej. Nie było jeszcze ani Trasy Łazienkowskiej, ani Wisłostrady. Natomiast wielką atrakcją w tamtych czasach i przez wiele następnych lat był basen na Legii. Można powiedzieć, że był to również taki punkt towarzyski w tamtych czasach. Bardzo dużo ludzi z tego basenu korzystało. Umawialiśmy się tam ze znajomymi, był to basen otwarty. Na jego terenie znajdowało się słynne solarium, gdzie panie opalały się często bez kostiumów. Także było to w tamtych latach, siedemdziesiątych, bardzo atrakcyjne miejsce.”

“Od paru lat funkcjonuje u nas na skarpie biblioteka przy ulicy Czerniakowskiej i Instytut im. Jeziorańskiego. Jest to bardzo fajny pomysł i bardzo cieszę się, że coś takiego zostało stworzone, dlatego że można skorzystać z biblioteki, ale również z tego, co oferuje sam instytut: są tam bardzo często, mniej więcej raz w tygodniu, a czasem dwa razy w tygodniu, bardzo ciekawe spotkania – z politykami, z autorami książek, poezji. Ubolewam tylko nad tym, że biblioteka ubożeje. Nie ma niestety środków na zakup nowych książek i nowej prasy.” 

“Tu u nas bardzo fajną rzeczą jest również działający Klub Panorama. Mieści się on w budynku przy ulicy Górnośląskiej 1. Jest tam prowadzona m.in. gimnastyka, są różne ciekawe spotkania, kącik poezji, na którym byłam kilka razy. Są tam również prowadzone zajęcia i warsztaty kulinarne. Chodzą na nie głównie kobiety, ale zdarzają się również mężczyźni. Można wymienić się ciekawymi przepisami i przy okazji coś ugotować, ponieważ na warsztatach jest udostępniona kuchnia.”

“Jestem miłośniczką jazdy na rowerze, dlatego też bardzo mnie cieszy, że powstało tyle ścieżek rowerowych! Od dwóch lat, kiedy tylko mogę, jeżdżę wszędzie na rowerze, zarówno załatwiając sprawunki, jak i rekreacyjnie. Widzę, że jest coraz więcej ścieżek z czego ogromnie się cieszę.”

“Cieszy mnie też to, że ciągle tu jest dużo zieleni, choć jednocześnie mnóstwo drzew jest wycinanych, moim zdaniem niepotrzebnie. Są tu miejsca, gdzie się tonie w zieleni.”

“Mamy tu też świetny kościół – Parafię Matki Boskiej Częstochowskiej. Jest to bardzo piękna świątynia, są tam znakomici duszpasterze, znajdują się tam również różne zespoły, wspólnoty. Bardzo duża rola w tym naszego proboszcza. To jest taka prawdziwa tętniąca życiem świątynia.”

 Pan Marek, mieszkaniec Alei Ujazdowskich, 63 lata




"Jestem, byłem, mam nadzieję, ze jeszcze długo będę, mieszkańcem al. Ujazdowskich. Jeśli ktoś mnie pyta gdzie się urodziłem, to zawsze mówię w Alejach Ujazdowskich. Tak naprawdę to nie wiem gdzie się urodziłem, pewnie w jakimś szpitalu, a nie w domu. Ale te Aleje Ujazdowskie zawsze towarzyszyły mi w moim życiu, w pracy, w zabawach, w psotach, figlach. Były takie krótkie epizody w moim życiu, pięcioletnie czasami, kiedy pracowałem na placówce czy na zesłaniu jak niektórzy mówią w okolicach Kętrzyna na Warmii i na Mazurach, ale co tydzień przyjeżdżałem w Aleje Ujazdowskie do mamy, do teściów. Chyba byłem leniwy, powiem szczerze, jak już tak mówiony o mamie, o teściach, o dziewczynach, o kolegach. A zwłaszcza o tych dziewczynach, ponieważ nie chciało mi się tych dziewczyn później po jakimś spotkaniu, po jakiejś randce odprowadzać do domu, jechać z nimi gdzieś na Żoliborz, na Pragę, więc szukałem tych dziewczyn w okolicach al. Ujazdowskich, Wiejskiej, Mokotowskiej. Więc taki ładny kwadracik zamknięty z jednej strony pl. Trzech Krzyży, a z drugiej ul. Piękną.”


„Mieszkałem w al. Ujazdowskich i tu w al. Ujazdowskich poznałem dziewczynę, moją małżonkę, dość przypadkowo. Byłem wtedy chory. Na miejscu dawnego parkingu Ambasady amerykańskiej czyli u zbiegu al. Ujazdowskich i ul. Matejki powstał duży dziesięciopiętrowy wieżowiec. Moi koledzy, a mieliśmy wtedy po 16, 18 lat, weszli na dach tego wieżowca i chcieli podziwiać panoramę, a tak na prawdę psocić i robić kawały. W pewnym momencie jeden z nich przechylił się przez balustradę i zobaczył, że na balkonie ostatniego, dziesiątego piętra na leżaku siedzi chora dziewczyna pod kocem. A ja, psiakrew, nic nie widziałem. Bo ja też byłem chory. Ale kiedy już wyzdrowiałem (…) poznałem ją, nawet trzy razy się przedstawiałem, bo nie mogłem jej zapamiętać.”


 „Z kolegami spotkałem się na tzw. "ławkach", to są te okolice pomiędzy dzisiejszym pomnikiem Ronalda Regana, dawnym ZBOWiD-em, a właśnie tym wielkim wieżowcem przy Matejkach. Tam sobie przesiadywaliśmy, oglądaliśmy, robiliśmy psoty. Część z nas paliła papierosy, część, no ja też, piła tanie wino. Nazywaliśmy je "Alpażą dela Patyk" albo "Alpaga". Wino gronowe owocowe. Później kosztowało 23 zł i nazywaliśmy je "J23". Piliśmy na skwerku, po bramach, bo milicja ludowa gnała nas a myśmy się bali.”



„Było takie miejsce, które sobie upodobaliśmy: Muzeum Ziemi. Nie sam budynek i sale wystawowe, bo one nas nie interesowały. To co nas interesowało to to, co było na tyłach tego budynku, różne kamienie, głazy narzutowe sprowadzone z innych terenów. Bawiąc się w berka skakaliśmy po tych kamieniach, a ten kto spadł zostawał goniącym. Kiedyś też spadłem z kamienia, rozciąłem głowę, w sumie nic poważnego, ale byłem takim partyzantem z czerwonym bandażem na głowie. Tak skończyło się moje ganianie po tych kamieniach, ale przy tym samym muzeum znalazłem taką przybudówkę z płaskim dachem. Ona była tak ukryta, że jak się człowiek już wdrapał na ten dach, to mógł sobie tam posiedzieć, zapalić papieroska i przez otwory w balustradzie obserwować drogę. Jakie to cudowne miejsce jak sobie leżysz, a nikt cię nie widzi. A więc to Muzeum Ziemi było takim moim i paru tylko moich kolegów miejscem spotkań w ukryciu.”


„Terenem naszych psot były nie tylko al. Ujazdowskie, Wiejska, Matejki, samo Powiśle, ale też tzw. Sobek. Z resztą na Powiślu mieliśmy kłopot, bo tam było drugie takie ugrupowanie jak nasze, z którym rywalizowaliśmy i mówiąc krótko tłukliśmy się. Sobek to był teren dzisiejszych Łazienek Północnych. Tam kiedyś było cudowne miejsce, wtedy to była bajka, cud. Wtedy to był Park im. Jana Sobieskiego, stąd nazwa Sobek, na którym były boiska, korty tenisowe, lodowisko w porze zimowej, skocznie wzwyż, w dal, bieżnie, była wypożyczalnia sprzętu sportowego, takiego bardzo prostego, ale dla nas to było coś wielkiego wypożyczyć piłkę, poprzeczkę do skoku wzwyż, kulę i to kosztowało tyle, że trzeba było mieć legitymację szkolną. No i tam rozgrywały się ogromne mecze piłkarskie, dzisiejsza reprezentacja i tamte inne kluby to nic w porównaniu do naszych rozgrywek piłkarskich. Czasami też zapuszczaliśmy się dalej, z nieśmiałością, ruszaliśmy na teren Łazienek Królewskich i ze straży muzealnej robiliśmy sobie kawały, psoty, chowaliśmy się za pomniki, za rzeźby, za obiekty, biegaliśmy po trawnikach. Przeganiano nas stamtąd. Ulicą Agrykoli, która wtedy była przejezdna, jeździliśmy na sankach, rowerach. Wyjeżdżaliśmy pod Agrykolę na rowerze, ja miałem wtedy takiego Bałtyka, tak się mój rower nazywał. Oczywiście wszystko to, co było zbędne zostało odkręcone - sama rama, koła i kierownica. Wtedy miałem jakieś 10-12 lat, a wjechanie Agrykolą pod górę to był wyczyn dla takiego chłopaka. A Myśliwiecką pod górę.. Nie ukrywam, że często łapaliśmy się też jakichś ciężarówek, które jechały, tylko na górze przy ulicy Wiejskiej musiałem udawać bardzo zmęczonego. I to były psikusy."


"Psikusami i dla nas ogromnie ważnym elementem naszego dzieciństwa, młodości w zasadzie, była Legia. Legia Warszawa. Wtedy CWKS Legia Warszawa, mniej stadion piłkarski, ale basen. Dwa odkryte baseny z wieżą do skoków i drugi mniejszy, półkulisty. Jejku. Jakie to były przeżycia. Jakie emocje na takiej trybunie krytej i na budynku klubowym, bo tam były takie płachty, banery, gdzie było solarium. Jeśli udało się przechytrzyć ratownika, wdrapywaliśmy się na wieżę do skoków, tak na wysokość 5-6 metrów i próbowaliśmy jeszcze podskakiwać, żeby zobaczyć co jest za tymi płachtami. No wiadomo co było za płachtami. Dziewczyny były. Bez kostiumów. A później był kłopot, bo na dole czekał ratownik i trzeba było zbierać śmieci z terenu całej pływali, bądź jeśli ktoś był odważny trzeba było skoczyć z wieży do basenu. Nikt z nas nie skakał. Zbieraliśmy śmieci z nadzieją, że ratownik pozwoli nam wejść znowu na tę wieżę. No i takie psikusy robiliśmy. I te dziewczyny, które chodziły po pływali.. uuuu.. I takim szczytem było, taką najładniejszą dziewczynę wrzucić do basenu i wszyscy skakaliśmy jej na ratunek do wody. To były takie szczeniackie wygłupy, ale je pamiętamy po prostu i wspominamy jak ja i niektórzy z kolegów czasem się spotkamy. Większość z nas chodziła do okolicznych szkół podstawowych, do szkoły podstawowej nr 12, niektórzy na tzw. Latawiec to bodajże była podstawówka nr 45. Ja chodziłem do szkoły podstawowej nr 2 przy Mokotowskiej, już nieistniejącej. Bo tu wszyscy się urodziliśmy, tu się wychowywaliśmy, tu bawiliśmy się. To był teren naszych łowów, naszych polowań i walczyliśmy o ten teren. Nie daj Boże, jakby się tu jakiś innych chłopak pokazał z jakąś inną dziewczyną albo pokazał się inny chłopak z naszą dziewczyną. Bo mieliśmy te swoje sympatie, które mieszkały też na tych podwórkach na których też i my mieszkaliśmy."


 "Wydarzeń wtedy było wiele i różnych. Jak na przykład asfaltowali moje podwórko, kamieniste, piach, brud, i nagle przyjechało jakieś dziwne urządzenie ze smołą. To było wydarzenie. Chodziliśmy też na ten parking Ambasady Amerykańskiej i podziwialiśmy samochody. To były dla nas jakieś potwory, cudowne wynalazki, Ford Mustang… ehhh. Uczyliśmy się angielskiego, takich prostych rzeczy: having gum, stamps, pamiętam.. i ci amerykanie nam dawali te znaczki, gumy. Pewnie też mieli z nas niezłą zabawę, a myśmy się wymieniali tymi having gumami i tymi stampsami  i było fajnie. Ambasada Amerykańska wtedy była małym pałacykiem, podobnym do Ambasady Szwajcarii, która nie zmieniła swego kształtu. I obok niej stał niedzisiejszy gmach Ambasady Amerykańskiej, ale wcześniejszy jej budynek, właśnie taki stary pałacyk. Nie ukrywam też, żeśmy psocili, czasem próbowaliśmy spuścić powietrze z kół tych Mustangów czy jakichś innych Chevrolettów, ale wtedy milicja nas ganiała. A w ogóle to było tak, że jak bawiliśmy się w tych alejach Ujazdowskich i mocno narozrabialiśmy, a na rogu pojawił się Pan dzielnicowy to natychmiast chowaliśmy się po bramach. Taki był trochę inny respekt."

"I tak nam płynęło życie przez tą szkolę podstawową, aż do szkoły średniej. Ja kończyłem cztery lata Liceum Batorego, koledzy poszli do innych szkół, techników.. Cztery lata Batorego to było coś, to było fajowe. (...) Pamiętam w klasie była taka koleżanka, Sylwia Lipczyńska, była gwiazdą filmową. Wtedy grała w takim filmie "Kolorowe pończochy". Wszyscy się w niej… No tak wszyscy lubiliśmy ją bardzo. Ja też ją lubiłem, ale nie przyznawałem się, że ja też jestem aktorem, bo w dziecięcy wieku udało mi się zaliczyć zdjęcie próbne do filmu "Historia żółtej ciżemki" doszedłem do finału. Niestety finał przegrałem z moim imiennikiem Markiem Kondratem. No cóż miał lepsze warunki, rodzicie aktorzy, a ja byłem takim samorodkiem. Przegrałem tę rywalizację, ale załapałem się do innych filmów, jak "Bitwa o kozi dwór", "Między brzegami", "Przerwany lot". A ta Sylwia Lipczyńska była dla mnie nie tylko gwiazdą filmową, ale i taką partnerką. Później się okazało, że się spotykaliśmy w Łodzi podczas zdjęć do filmów. Ona była gwiazdą, ja byłem gwiazdeczką. Mieszkała przy ul. Myśliwieckiej, w domku istniejącym do teraz, i tam było takie okienko, a w okienku była gosposia. Ja z kolegami w to okienko stukaliśmy, a zabawa polegała na tym, żeby uciec zanim gosposia podejdzie do drzwi albo ktoś inny z drugiej strony domu, np. ojciec Sylwii, który próbował nas złapać.”


 „Bawiliśmy się też na terenie dzisiejszych obiektów sejmowych. Wtedy były dużo skromniejsze, nie tak rozbudowane. A zabawa polegała na tym, że rzucaliśmy śnieżkami w znaki drogowe, ale nie używaliśmy proc. Raz zdybała nas straż marszałkowska, która spisała nas z legitymacji i tarcz szkolnych.”


 „Skończyłem weterynarię, dostałem pracę czy przydział na pracę w Kętrzynie. (…) Tam mieszkaliśmy i co tydzień wracaliśmy na skarpę. Nie nazywało się to wtedy skarpą. Mówiło się al. Ujazdowskie, teren Powiśla, Agrykoli, do tego Sobka. Co tydzień przyjeżdżaliśmy do teściów, do rodziców, na Wiejską, Mokotowską, cały czas w te okolice. I do głowy mi nie wpadło, że kiedyś będę pracował w Łazienkach Królewskich, bo one wtedy były jednak dość odległe.”


 „Na terenie tego Parku Sobieskiego, dzisiejszych Łazienek Północnych, była skocznia narciarska, tory saneczkowe, dwa pojedyncze, jeden podwójny, nieprawdopodobna rzecz. Ten podwójny miał z 500 metrów długości, dwa tory obok siebie i można było robić zawody. Zimy na terenie Sobka były cudowne. Tylko patrzyliśmy czy są 24 stopnie mrozu, bo wtedy szkoła była zamknięta.”